Uwaga, materiał zawiera drastyczne zdjęcia brudnych butów po przejściach
Kiedyś, gdy na starość zacząłem biegać (bo przełajów w szkole o paterę “Trybuny Robotniczej” nie liczę), jeden z moich kolegów, którzy to przebiegli maraton (jak to tak — tyle kilometrów?!?) powiedział żebym koniecznie przeczytał sobie książkę pt. “Urodzeni biegacze”. I przyznam się publicznie, że ta właśnie pozycja ukształtowała mnie biegowo na lata. Zobaczycie za chwilę efekty tej lektury.
Lat temu kilka (6?) kupiłem pierwsze obuwie stricte biegowe w sieci Lidl. W tych butach postanowiłem spróbować moich pierwszych biegowych podrygów. Dały radę. Ale nie w tym rzecz.
Potrafiąc już z godzinę biegu nie przerywać postanowiłem poszukać czegoś więcej. I właśnie wówczas nastąpiła ta wspomniana porada. PORADA warta miliona porad. Pochłonąłem wspomnianą lekturę (jak i potem kilka innych).
Tak to zostałem mentalnym minimalistą. W poszukiwaniu biegowego Graala trafiłem na forum Kalenji – TUNING na bieganie.pl, gdzie kilku nawiedzonych podobnie biegaczy (choć w bojach dużo bardziej doświadczonych) wymieniało się pomysłami jak but minimalistyczny absolutnie wykonać w domowym zaciszu. TAK! też i postąpiłem. 🙂
I uważam, że to był jeden z moich największych piegowych postępów. Ała, ała w piętach i technika biegu rodziła się w bólach sama.
Potem był zakup (uwiedzony reklamą) pierwszych fabrycznych Minimusów (@Anton Krupicka pokazał mi, że właśnie tego potrzebuję — sami zobaczcie, po takim filmie jak się oprzeć pokusie…) i pierwszy ultramaraton (Chudy Wawrzyniec 50+ 2014) w minimusach z usuniętą wkładką. Bo skąd miałem wiedzieć że po kamorach się nie da. 🙂
I następne Minimusy pokonały kilka asfalfowych biegów i życiówek. Silesia Marathon w 3:29 oraz Półmaraton Gliwicki w 1:36 (dwa tygodnie później). Dalej w sumie dają radę, pewnie dlatego, że asfalt wybieram nieczęsto.
Wreszcie przyszła pora na buty górskie (już nie tak minimalistyczne, choć odchudziłem je conieco). Prawdziwe rasowe Inov-8 Roclite 280. Nasza burzliwa miłość dochodzi do 2050 km! Jednak teraz już wiem, że nie jest to konstrukcja całkowicie na moje bieganie odpowiednia.
Biegałem w nich około 1000 km — wtedy powiedziały PAS. Siateczki zaczęły się sypać. Po chwili dziury były już takie, że pięciozłotówkę na płasko można było schować. I tutaj poratował mnie miasteczkowski szewc. Przed moją pierwszą górską setką (Gorce Ultra Trail 102km) wszył mi łatki ze skaju, które spokojnie zrobiły z tych butów sprzęt niemalże niezniszczalny. Biegałem tak potem przeszło 1000 km. Z powodzeniem. Zobaczcie jak pięknie mi je zrobił (poniżej te buty po kolejnym tysiącu):
I wróciłem do moich trailowych Minimusów, które na chwilę obecną wyglądają jak na górze. Dają radę, choć podeszwę za chwilę zacznę gubić.
Dzięki takim butom nie macie szans biegać źle. Kilka kamieni pod piętą wyprostuje w mig każdego. Noga przestanie wyprzedzać środek ciężkości i sama bezwładnie będzie lądować na śródstopiu. Uwierzcie. 🙂
ps. Po drodze zdeptałem jeszcze kilka innych.
One thought on “Buty, buty, buty. Mój minimalizm w bieganiu.”